Bez kompromisów

Praktyk Życia i Biznesu. Z jednej strony bezkompromisowy przedsiębiorca, a z drugiej – człowiek niosący pomoc potrzebującym. Historia Andrzeja Cichockiego to gotowy scenariusz filmowy. Opowieść o chłopcu z Rypina, który pomimo wielu trudności konsekwentnie piął się ku górze jest nie tylko motywacją do zmian, ale też żywym dowodem na to, że nie ma trudności, których nie jesteśmy w stanie pokonać.

Jak wspominasz swoje miasto?

Rypin wspominam bardzo miło. Kojarzy mi się ze sportem – z moimi lekkoatletycznymi sukcesami. W okresie w którym tam żyłem w swoich oczach byłem sportowcem. Przynajmniej tak siebie w sposób nieświadomy postrzegałem. Sport determinował moje działania. Był dla mnie ważny, zwłaszcza, że zagłuszał strach przed tym w jaki sposób będą postrzegać mnie inni. Nie chciałem, aby odbierano mnie przez pryzmat mojej sytuacji rodzinnej.

Twoja sytuacja rodzinna mówiąc delikatnie – nie była łatwa… 

Była trudna. Mój ojciec był alkoholikiem i przez ten pryzmat większość osób na mnie patrzyła. Wiesz… Rypin to małe miasto. Będąc synem takiego artysty jak mój ojciec większość osób wróży ci pójście w jego ślady. Dziewczynki mają trochę łatwiej. Im okazuje się więcej współczucia.

Jakim byłeś dzieckiem?

Specyficznym. Nie interesowała mnie za bardzo nauka. Liczył się dla mnie sport. Mój ojciec zawsze powtarzał, że „ręce mu do dupy nie przyrosły”, co oznaczało, że jak ktoś go zaczepiał, to od razu wdawał się w bójkę. Zresztą… Pamiętam czasy swojej podstawówki, gdy zawijaliśmy dłonie w ręczniki i niby trenowaliśmy boks. Oczywiście te sparingi odbywały się wyłącznie wtedy, gdy ojciec był pijany. 

Wstydziłeś się za swojego ojca?

Największy wstyd odczuwałem w wieku nastoletnim. Miałem wtedy większą świadomość. Do tego doszły nowe znajomości, nowe miejsca, nowe dziewczyny… Nie chciałem, żeby ktoś się dowiedział, że jestem z domu w którym jest alkohol oraz przemoc. 

Po ukończeniu szkoły podstawowej przeniosłeś się do Włocławka. Czy Twoje emocje uległy zmianie?

To poczucie strachu się wówczas nasiliło. Bałem się, że mój ojciec przyjdzie do szkoły pijany i narobi mi obciachu. Przecież on zawsze był pijany lub siedział w więzieniu. Zastanawiałem się co to będzie, gdy w tym nowym miejscu zjawi się taki as i wszyscy ze szkoły średniej odkryją mnie na nowo. Potem na studiach okazało się, że ojciec pobił człowieka ze skutkiem śmiertelnym…

Kiedy nastąpił przełom?

Gdy miałem jakieś 25 lat przyszedł moment w którym stwierdziłem, że nie mogę uciekać przed tym co było. Nie mogłem pozwolić, aby przeszłość skradła przyszłość. Żyjąc w nieustannej obawie nie możesz być sobą. Nastąpił we mnie przełom. Doszedłem do wniosku, że mam gdzieś to co powiedzą inni. Bo jeśli ktoś nie jest w stanie przyjąć tego co przeżyłem, aby wyciągnąć z mojej historii coś wartościowego dla siebie, to trudno. Nie zmienię swojej przeszłości. Nie mam na to wpływu.

Jaki wpływ mają na Ciebie doświadczenia z dzieciństwa?

Wcześniej byłem wybuchowy. Mówiłem w sposób świadomy, że mój spokój jest tylko do pewnego momentu. Gdy ta granica została przekroczona wybuchałem niczym Etna. Wyniosłem to z domu. Ten rodzaj nerwowości mi przeszkadzał, ale dziś już potrafię sobie z tym radzić.  To może zabrzmi dziwnie, ale od zawsze towarzyszyło mi motto pt. „Nie chcę być taki jak mój ojciec”. Jeśli on pił – ja nie chciałem. Pewnie mi nie uwierzysz, ale mam 49 lat i upiłem się w życiu zaledwie kilka razy. Zawsze też chciałem, żeby moje dzieciaki były ze mnie dumne. Chciałem mieć z nimi dobry kontakt i to się udało. W swoim życiu dążyłem do tego, aby być przeciwieństwem ojca i starałem się pozytywnie pobudzać do działania.

A inni? W jaki sposób ludzie reagują na Twoją historię obecnie?

Większość osób zdaje sobie sprawę z tego, że jest to trudna historia. Natomiast ja patrzę na to jak na błogosławieństwo. Moje dzieciństwo nie było łatwe, ale jestem za to wdzięczny, bo wiele mi pokazało. Dzięki tym doświadczeniom zbudowałem w sobie wiarę w to, że każda zmiana jest możliwa. 

Pod warunkiem, że ciężko i konsekwentnie pracujesz… 

… i nie uznajesz kompromisów w kwestii własnych wartości oraz zasad. W innym wypadku prędzej czy później dostaniesz po głowie. A ja często dostawałem po głowie. Warto pamiętać, że z każdego bagna można się wydostać. To kosztuje mniej wysiłku niż siedzenie w nim. Łatwiej się podnieść niż poniewierać. 

To równanie dotyczy także osób przebywających w więzieniach. W jakich okolicznościach zaangażowałeś się w pomoc osadzonym?

Okoliczności mojej działalności związanej z więzieniami mają związek z wiarą. Jako dziecko chodziłem bardzo często do kościoła, aby odnaleźć spokój w modlitwie. W czasie studiów oraz pracy uznałem, że na Boga przyjdzie jeszcze czas i zacząłem rozwijać swoją karierę. Gdy byłem już na szczycie zacząłem tęsknić do tego spokoju, który mogłem odnaleźć w modlitwie. Na nowo poszukiwałem Boga i tak trafiłem do kościoła protestanckiego. Podczas jednego z nabożeństw pastor zapytał nas, czy nie mamy ochoty iść do więzienia, aby rozdać osadzonym biblię. Zgłosiłem się i poszedłem…

Jak wyglądała pierwsza wizyta?

To było więzienie w Białołęce. Poszedłem tam z Gepardem – starym recydywistą, który w przeszłości handlował ludźmi, a podczas pobytu za kratkami się nawrócił. Gepard rozmawiał z osadzonymi, a ja rozdawałem im biblię. Po wyjściu wiedziałem, że chcę tam wrócić. Zaproponowałem to swojemu ojcu, który w tym czasie był już na wolności. Przekonałem go, że opowiadając innym naszą historię damy im nadzieję. Z wieloma osadzonymi się zaprzyjaźniłem. Część z nich wyszła na wolność i dobrze radzi sobie w życiu, a część wróciła do tego co robili w przeszłości. Podczas rozmów z nimi opowiadałem o moich własnych wartościach oraz wierze.  Chciałem odnaleźć człowieka w drugim człowieku. Wskazać go.

Z jakimi problemami przychodzili do Ciebie osadzeni?

Przeróżnymi… Zacznijmy od tego, że dla niektórych osadzonych byłem tzw. frajerem. Tego rodzaju osoby chciały mnie wykorzystać w sposób finansowy, albo żebym coś załatwił dla nich na wolności. Zresztą… Dobrze wiesz, że poza więzieniem też spotykamy się z takimi sytuacjami. 

W więzieniu są też tacy, którzy chcą rzeczywistych zmian. Ci mają bardzo często zaniżoną własną samoocenę. Oni boją się wyjścia na wolność. Wewnątrz żyją według ściśle określonych reguł – pobudka, apel, śniadanie, spacer, kolacja, apel… Te zasady kształtują ich życie. Na wolności tych reguł nie ma. Wówczas należy je sobie stworzyć, a potem się ich trzymać. To nie jest proste.

Zderzenie z wolnością bywa również trudne ze względu na odbiór społeczeństwa. Większość osób bazuje na negatywnych stereotypach…

Społeczeństwo nie przyjmuje takich osób z otwartymi ramionami. Ludzie przyklejają im łatki. Jest bardzo ciężko. Wtedy recydywiści najchętniej dotykają reguł, które znają z przeszłości – kradzieże, napady, pobicia… Większość osób myśli, że za kratami siedzą wyłącznie niebezpieczni bandyci. To bzdura. Takich osób jest około 20% – cała reszta to po prostu ludzie, którzy popełnili w swoim życiu błędy. Uwierz, że gdybyś nie wiedział, że ktoś taki siedział w więzieniu, to nigdy byś nie pomyślał, że to bandzior.

W jaki sposób przygotowujesz ich do zderzenia z wolnością?

To bardzo indywidualne przypadki. Dam Ci taki przykład… W Białołęce siedzi chłopak, który dostał 15 lat za zabójstwo. Trafił tam w wieku 20 lat i jest to jego pierwszy wyrok. Zapytałem go kiedyś – co zrobi, gdy wyjdzie na wolność. On odpowiedział – „Pójdę do Łazienek, usiądę na ławce i przez wiele godzin będę patrzył na ludzi…”. Ale są też więźniowie, którzy uczestniczą w terapiach alkoholowych czy narkotykowych. W takich przypadkach moje zadania są zupełnie inne. Natomiast w większości składają się one z dwóch etapów. Pierwszy to spotkania grupowe podczas których opowiadam o sobie wraz z byłymi więźniami, których ze sobą zabieram, aby przekazać uczestnikom spotkania, że możemy znaleźć własną drogę po wyjściu na wolność. Drugi etap to spotkania indywidualne. 

Więzienie bywa często następstwem problemów alkoholowych.

Kiedyś rozmawiałem z takim chłopakiem, który urodził się w domu w którym go nie chciano. Wylądował w żłobku, a potem w domu dziecka. Było kilka prób adopcyjnych, ale kończyły się fiaskiem. Mówił, że czuł się wtedy jak worek ziemniaków. Przetrwał ten dom dziecka – nie palił, nie pił – generalnie nie było z nim problemów wychowawczych. W wieku 18 lat wyszedł – dostał jakąś wyprawkę finansową na start i obiecano mu mieszkanie. Ale tego mieszkania już się nie doczekał, więc tułał się po noclegowniach i ulicach. Wtedy właśnie stał się alkoholikiem. To ulica go do tego zmusiła…

Co było dalej?

Pił wódkę z jakimś kumplem na budowie i ktoś tam ich zaczął gonić. Podczas tej ucieczki skoczyli z piętra i ten jego kumpel nadział się na druty zbrojeniowe. Zginął na miejscu. Chłopak widząc to zdarzenie postanowił, że popełni samobójstwo. Wyciągnął nóż i rozciął sobie brzuch. Na szczęście go odratowano. Gdybyś usiadł obok tego gościa i dał mu pstryczka w nos, to on by nawet nie odpowiedział. Wiesz dlaczego? Bo to nie jest bandzior. To człowiek, który miał ciężkie życie i nie poradził z nim sobie. 

Pomagasz innym w wielu wymiarach. Zastanawiam się czy są momenty w których sam potrzebujesz tego rodzaju wsparcia. Co wtedy? Jak sobie z tym radzisz?

Być może teraz przestrzelę sobie oraz ludziom z mojej branży kolana, ale uważam, że człowiek jest szczęśliwy kiedy potrafi zbudować wewnętrzną motywację. Ta zewnętrzna jest uwarunkowana czynnikami zewnętrznymi. Często pytam chłopaków z więzień – co będzie gdy wyjdę stąd i rozjedzie mnie tramwaj? Czy to spowoduje, że wartości, które wypracowaliśmy przestaną funkcjonować? Przecież robimy to po to, żebyś był samodzielny…  Wniosek jest taki, że ja tylko pomagam wskoczyć na odpowiednie tory. 

W jaki sposób sobie z tym radzę ze słabszymi momentami? Dbam o higienę motywacyjną. W momentach przestoju szukam nowych pomysłów oraz inspiracji. To mnie napędza, a ja potrzebuję takiego kopa, bo pracuję z ludźmi. Nie mogę smęcić komuś kto zapisuje się na sesję. Moja rola polega na zapalaniu. Potem ten ktoś musi podtrzymywać płomień.

Nie lubisz próżni. Prawda?

Wciąż szukam wyzwań. Nie lubię siedzieć i tracić czasu. To też staram się uświadamiać innym. Czasu nie kupimy na rynku. Powinniśmy go dobrze wykorzystać. Niedawno wróciliśmy do Polski ze Stanów Zjednoczonych ze względu na pandemię. Oczywiście obowiązków jest nieco mniej, ale chcę wykorzystać tę sytuację i rozwinąć kilka projektów biznesowych. Wykorzystuję ten chwilowy przestój na prowadzenie audytu własnej działalności, aby się zreflektować nad funkcjonowaniem biznesu. Nie wiemy jak często będą się zdarzać sytuacje które go zamrożą. 

Na szczęście osób zajmujących się coachingiem w Polsce przybywa. 

Co także psuje rynek, bo część coachów to ludzie, którzy nie mają o tym praktycznego pojęcia, ale za to posiadają odpowiedni dokument. Ludzie obserwują ich poczynania w sieci i zniechęcają się do tego tematu. Olewają to. 

Jak wyglądała branża, gdy zaczynałeś swoje działania?

Pierwszą licencję coacha zrobiłem w 2001 roku. Wtedy cały czas funkcjonowałem w biznesie i ta licencja po prostu dawała mi dodatkowe narzędzia względem pracy. W 2011 roku zacząłem odpalać swoją firmę i zauważyłem, że osoby zajmujące się coachingiem rosną jak grzyby po deszczu. Pomyślałem sobie – ja pierdzielę, co drugi to coach… 

Kiedyś wspominałeś, że coaching to za mało, aby skutecznie pomagać innym.

Wtedy właśnie doszedłem do takiego wniosku i wciąż tak uważam. Coaching to zbyt mało zwłaszcza w kontekście współczesnego – bardzo dynamicznego świata. Bazuje głównie na pytaniach ze strony coacha i wnioskach ze strony rozmówcy. Ale przecież czasami nie trzeba zadawać pytań, żeby wiedzieć, że koło jest okrągłe. Wtedy kluczowe umiejętności skupiają się na mentoringu. Poza tym wiele osób biorących udział w sesjach to ludzie przybici i w takich sytuacjach niezbędne jest wsparcie mentalne. Postanowiłem połączyć te trzy elementy.

Czym różni się polski coaching od tego w wariancie amerykańskim?

W USA coach to termin i pozycja bardzo oczekiwana. Coach ma w amerykańskich realiach duże znaczenie. Ludzie ze Stanów nie używają określeń w stylu spiker lub mówca motywacyjny. Dla nich coach to osoba która daje im określoną wartość w skuteczny sposób. Niestety w Polsce ten termin stracił na wartości. Oczywiście coaching wciąż jest bardzo dobrym narzędziem, ale to trochę jak z młotkiem… Możesz go używać do wbijania gwoździ oraz do wybijania zębów.

Poprzedni artykuł

Zwiększamy świadomość kulinarną

Następny artykuł

Dialog jest sensem współpracy

powiązane artykuły
Total
0
Share