Cichy Memoriał Andrejkowa

Schyłek lata. Słońce bladymi promieniami dopalało pożółkłe łąki. Raz po raz zerwał się wiatr, a z nim kilka kropel deszczu. Szlak z Lipowca do Jaślisk jest usłany samotnymi kapliczkami wokół których szemrze potok Bielcza. A ponadto nie dzieje się już nic.

W takich okolicznościach upływała mi kolejna wędrówka przez opuszczone wioski Beskidu Niskiego. Nagle przed moimi oczyma wyrosła stara drewniana ściana z charakterystycznym malowidłem. Deskal przedstawiał grupę mężczyzn podczas prac budowlanych. To lokalni parafianie, którzy zostali upamiętnieni podczas wznoszenia miejscowego Domu Ludowo-Spółdzielczego. Autorem dzieła okazał się Arkadiusz Andrejkow. Zacząłem się zastanawiać – kim jest do diabła ten Andrejkow?

Minął jakiś czas. W Oliwie, w której mieszkam zrodziła się inicjatywa artystycznego zagospodarowania jednej ze ścian. Za wykonanie muralu stał się odpowiedzialny wspomniany Arkadiusz Andrejkow. Sanocki artysta zjawił się nieco później w Gdańsku i przystąpił do realizacji projektu. W niewielkim ogrodzie Oliwskiego Ratusza Kultury prace trwały już od świtu. Grupa gapiów obrzucała Andrejkowa prozaicznymi pytaniami na temat sztuki. Arek odpowiadał precyzyjnie – zupełnie jakby słyszał te pytania już milion razy. Gdy ich limit się wyczerpał – postanowiłem podejść i zagaić o Beskid Niski. Na to hasło Andrejkow się odwrócił i zmierzył mnie wzrokiem. Był nieco zaskoczony. Zaczął mnie pytać o miejsca do których powracam. O Podkarpacie, Beskid Niski. Historia zatoczyła koło. Musiałem wrócić do Jaślisk i na nowo zrozumieć ten specyficzny rodzaj sztuki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że owa wędrówka zahaczy o Sanok końca lat 90, Komańczę, Biesy i dotrze aż tu – do Oliwy, która stała się częścią „Cichego Memoriału”.

Zdziwiłeś się, że na drugim końcu kraju są osoby, które całkiem nieźle znają Twoją twórczość?

Trochę tak. Niewiele osób przyjeżdża stamtąd w Bieszczady. Właściwie jesteś jedyną osobą z Trójmiasta, którą poznałem i która nas odwiedza. Jednak projekt w Oliwie przyciągnął sporą grupę osób. To było dla mnie miłe zaskoczenie.

Do Oliwy jeszcze wrócimy. Kiedy zaczęła się Twoja przygoda ze street-artem?

Dość późno. Miałem 17 lat, chodziłem do technikum geodezyjnego. Sanok. Specyficzny czas. Pamiętasz taki magazyn „Ślizg”?

Deskal w Jaśliskach autorstwa Arkadiusza Andrejkowa

No pewnie. Rapsy, deskorolki, freeskate, Molesta Ewenement…

Akurat wtedy bliżej było mi do Grammatika, Warszafskiego Deszczu, Paktofoniki. Ale najbardziej interesowała mnie wkładka wewnątrz pisma, która była związana z graffiti. Byłem tym dodatkiem zafascynowany do tego stopnia, że postanowiłem spróbować swoich sił na ścianach. Moja wiedza na te tematy była wtedy niewielka. Nie miałem komputera, a internet nie był popularny jak dziś. Nie znałem też kogoś, kto się tym zajmował. Nie mogłem wymienić doświadczeń. Mimo to postanowiłem malować po ścianach. Oczywiście nocami…

To był przełom wieków. Nikt w Sanoku nie interesował się taką formą sztuki?

Sanok w ogóle był wtedy bez szału. Nic ciekawego się tu nie działo. Większość wolnego czasu spędzałem z chłopakami pod blokiem. Naszą jedyną atrakcją był browar. W moim domu nigdy się nie przelewało. Ta zajawka związana z graffiti stała się dla mnie światełkiem w tunelu. Jakimś rodzajem odskoczni. Sztuka pozwoliła mi uwierzyć, że mogę wyróżnić się na tle wszechobecnej przeciętności.

Szarej, sanockiej rzeczywistości…

Choć to już był czas w którym szare bloki zaczęły robić się pastelowe. Ale rzeczywistość już niekoniecznie. Większość osób pracowała w miejscowych fabrykach – Autosanie i Stomilu. Ludzie nie mieli perspektyw. Żyli z dnia na dzień, aby jakoś przetrwać. To był cholernie męczący okres. Cieszę się, że udało mi się z tego jakoś wyrwać.

Rzuciłeś technikum geodezyjne i poszedłeś na studia plastyczne. Jak postrzegali Cię wykładowcy? Facet w szerokich spodniach i kapturze, który nocami maluje po podkarpackich murach. Nie chcę Cię obrazić, ale to wydaje się odległe od wizerunku Carravagio…

Myślisz, że nie traktowano mnie poważnie? Wprost przeciwnie. Wielu wykładowców było zafascynowanych tematem graffiti. Jeden z profesorów dziwił się nawet, że nie chcę uczynić z tej formy sztuki dyplomu. Pomimo faktu, że byłem wtedy kompletnym samoukiem – chciałem namalować obraz na płótnie. I to się udało, choć robiłem to po raz pierwszy właśnie podczas egzaminu. Studia pozwoliły mi poznać warsztat. To bardzo wartościowy i ekscytujący okres, który procentuje po dziś.

Ludzie ze świata malarstwa klasycznego zderzyli się z pomalowanym murem pewnie po raz pierwszy…

Tak, bo to mimo wszystko było coś nowego w sztuce. Swego rodzaju powiew świeżości, który pomimo rosnącej popularności wciąż był undergroundem. Dziś większość ścian ma charakter legalny. Ja na swoją pierwszą legalną ścianę musiałem czekać 4 lata. Malowałem po nocach. Emocje, które towarzyszyły tej zajawce były niesamowite.

Jak opiszesz te emocje?

Osłona nocy, forma rywalizacji między grupami graficiarzy, brak kontroli… Tego nie spotkasz w malowaniu komercyjnym. Street-art, który wtedy poznałem, a ten współczesny, który objawia się na ścianach w formie murali to dwa oddzielne światy. Z drugiej strony – cieszę się, że współcześnie ktoś stara się kontrolować powierzchnie murów naszych miast. Ważne jest, aby dzieło uliczne pozostało dziełem ulicznym. Nie banerem reklamowym. Tylko dziełem, którego historia jest tożsama z otoczeniem w którym się znajduje.

Arkadiusz Andrejkow w obiektywie Przemysława Szymańskiego

W jakich okolicznościach zrodziła się Twoja pasja związana ze starymi fotografiami?

Właśnie w okresie studiów plastycznych. Fotorealizm stał się dla mnie inspiracją. Chciałem dojść do perfekcji w malowaniu ze starych zdjęć. To czas w którym byłem mocno zafascynowany fotorealizmem amerykańskim, który powstawał między innymi przy użyciu technik natryskowych, które niwelują ślad pędzla. Duże wrażenie wywarła na mnie również twórczość Łukasza Korolkiewicza.

Graffiti, malarstwo, stare fotografie… Wszystko to zmierza do rodzaju sztuki, która sprawiła, że stałeś się popularny i ceniony. W jaki sposób połączyłeś te pozornie różne tematy?

Kiedyś potrafiłem godzinami włóczyć się po różnych miejscach, aby znaleźć powierzchnię, która pozwoli mi stworzyć mural. Zależało mi przede wszystkim na tym, aby malować na oryginalnej powierzchni – bez podkładu. Dlaczego? Bo fotografie, którymi dysponowałem prezentowały starsze osoby. Chciałem, aby ich wizerunki komponowały się z naturalnym tłem. To rodzaj historii, które powinny współgrać. Te całodniowe wyprawy były punktem wyjścia. Moja wizja zaczęła się krystalizować.

Był jakiś moment przełomowy?

Ten impuls zrodził się u moich teściów w Orelcu – nieopodal Soliny. Prowadzi tam droga wokół której znajduje się mnóstwo ścian szczytowych – między innymi u starych stodół. Pomyślałem, że zagospodarowanie tych powierzchni mogłoby być intrygującą atrakcją dla turystów, którzy wyjeżdżają w Bieszczady. Wtedy zacząłem malować na deskach.

Wybór postaci, które znalazły się na drewnianych ścianach był przypadkowy?

Nie. Poprosiłem w mediach społecznościowych o stare fotografie mieszkańców tych zakątków. Odezwało się wiele osób. Ze znalezieniem ścian też nie było problemów. To zbiegło się z okresem w którym był nabór na półroczne stypendium kulturalne. W ten sposób zrodził się mój projekt – Cichy Memoriał.

Arkadiusz Andrejkow podczas tworzenia oliwskiego muralu

Jak wygląda proces twórczy od strony technicznej?

To wbrew pozorom nie jest skomplikowany proces. Większość projektów wybieram na podstawie nadesłanych zdjęć. Malowanie na wioskach nie jest wymagające pod względem organizacyjnym, bo tam zawsze znajdzie się jakaś drabina lub rusztowanie. W kwestiach technicznych – zaczynam od rozrysowania siatki na fotografii. Potem przy użyciu poziomicy i kredy robię siatkę na ścianie. To umożliwia mi przeniesienie i zachowanie odpowiednich proporcji. Następnie przechodzę do procesu malowania do którego wykorzystuję farby elewacyjne, silikonowe, czasami spray… Realizacja trwa zazwyczaj od jednego do dwóch dni.

W ramach „Cichego Memoriału” powstało już kilkadziesiąt prac. Która z nich ma dla Ciebie szczególne znaczenie?

Deskal w Kulasznem, który przedstawia żniwiarza. Praca ma charakter bardzo symboliczny, bo podczas jej realizacji na położonym tuż obok polu odbywały się żniwa. Okazało się, że prace wykonuje wnuk żniwiarza ze zdjęcia. To piękna historia, która szczególnie zapadła mi w pamięć.

Co możesz powiedzieć o muralu, który stworzyłeś w Oliwie?

Odezwała się do mnie Sylwia Biernacka z Fundacji Machina Zmian. Otrzymałem kilka starych fotografii do wyboru. Wybrałem zdjęcie przedstawiające dwie siostry, które po wojnie znalazły w Oliwie swoje miejsce do życia. Starsza Teresa w wieku 21 lat wyjdzie za mąż i poświęci się opiece nad rodziną. Młodsza Krystyna skończy medycynę i odda się służbie potrzebującym, nie zakładając rodziny. Ich najmłodsza siostra Wiesława urodzi się w domu, w którym obecnie mieści się muzeum przy Katedrze Oliwskiej. To ona razem ze swoją córką Zofią wyciągną tę fotografię z rodzinnego albumu i przekażą Fundacji Machina Zmian w ramach akcji tworzenia Szlaku Archiwalnej Fotografii.

Rozmawiał: Mateusz Marciniak

Poprzedni artykuł

Literacka Nagroda Nike 2022. W grze gdańskie propozycje!

Następny artykuł

Gdańsk gospodarzem międzynarodowej imprezy!

powiązane artykuły
Total
0
Share