Czwartkowe przedpołudnie. Przy Stoczni Cesarskiej trudno znaleźć sensowne miejsce do zaparkowania. Jestem umówiony na spotkanie z Anną Miler, która obiecała mi opowiedzieć o kobietach historycznej stoczni. Anna Miler – animatorka kultury, przewodniczka po terenach postoczniowych, badająca historię kobiet związanych ze Stocznią Gdańską. Kontakt do Anny otrzymałem z Instytutu Kultury Miejskiej, który latem prowadził projekt pt. Stocznia Gdańska Szlakami Kobiet. Umówiliśmy się na kawę w Sali BHP. Nieduża kawiarenka, stylizowana na lata 70. Myślę, że rankiem przychodzą tu dziennikarze, a wieczorami roi się w niej od dziwaków z alternatywnych bohem.
Zamówiłem kawę. Smukła szklanka w srebrnym koszyczku, pianka w odcieniu Warm Almond. Wokół stylizowany PRL z całą swoją mocą. Szarzyzny przez które przebijały się ostrzegawcze tabliczki o możliwości utraty kończyn i zakazie spożywania alkoholu. Blaszane tabliczki w żółci i czerwieni, krzykliwe jak cholera. Zbutwiałe gazety, regał z książkami i kolekcje pierdół minionych. Nadeszła Anna – dziewczyna w kolorowej czapce. Uśmiechnięta, energetyczna. Z lnianej torby wyjęła stos przedruków i zaczęła opowiadać o poszczególnych materiałach. Każdy z nich dotyczył kobiet pracujących w Stoczni Gdańskiej. I każdy był początkiem jakiejś anegdoty lub niedokończonej opowieści.
Niedokończonej, bo nie sposób opowiedzieć o wszystkim. W takich chwilach, od szczegółowości znaczenie ważniejsza jest intuicja – pewien rodzaj reporterskiego instynktu, który w potoku słów pozwoli wyłapać to jedno zdanie i stworzyć wokół niego obraz. Zwłaszcza, gdy chcemy się zmierzyć z tematem historycznym, czyli w naszych realiach takim, który z perspektywy naukowej jest zbyt nudny, zaś z tej publicystycznej – rozszarpany przez niezdrowy subiektywizm i medialny trend. Możemy zatem zdać się na reporterski nos i przepleść historyczne fakty z naszymi wyobrażeniami o stoczniowych bohaterkach. Znaleźć w nich inspiracje dla współczesnych kobiet.
Mała Wiedźma
Moja ulubiona bohaterka z czasów historycznej stoczni to Alina Pienkowska – zaczyna opowiadać Anna Miler. Historia jej aktywizmu oraz zaangażowania rozpoczęła właśnie tutaj – w budynku, w którym teraz siedzimy. Była pielęgniarką w przystoczniowej przychodni oraz jedną z liderek Solidarności. Dlaczego właśnie Alina Pienkowska? Ze względu na życiową drogę oraz postawę, którą reprezentowała. A wiesz, że w 1981 roku czasopismo „Przyjaciółka” odznaczyło ją nagrodą „Kwiatka od Przyjaciółki”? – uśmiecha się Anna. To było wówczas bardzo prestiżowe wyróżnienie medialne!
Jaką kobietą była Alina Pienkowska? Jakie cechy sprawiły, że obok Anny Walentynowicz, Ewy Osowskiej, Henryki Krzywonos i Joanny Dudy-Gwiazdy stała się żeńskim symbolem gdańskiej Stoczni? Była charyzmatyczna i odważna – podkreśla moja rozmówczyni. Myślę, że gdyby żyła – byłaby aktywna w debacie publicznej. W przeciwieństwie do większości polityków – jej poglądy i opinie zawsze pozostawały spójne z tym w co wierzyła. Na początku lat 90. zakomunikowała otwarcie, że część osób patrzy na jej postać przez pryzmat dokonań męża – Bogdana Borusewicza. To zdanie świadczyło o jej odwadze i pewności siebie.
Z kolei Joanna Duda-Gwiazda w jednym z wywiadów zwraca uwagę na kontrastowość Pienkowskiej. Mówi, że ten kontrast był uroczy – z jednej strony Alina Pienkowska bała się wiewiórki, a z drugiej – była nieustraszona w kontaktach z bezpieką. O nieustępliwości jednej z naszych bohaterek świadczy fakt, iż wraz z Ewą Osowską oraz wspomnianą – Anną Walentynowicz, powstrzymała strajkujących, którzy 16. sierpnia chcieli opuścić stocznię. Jej przemowa przy Bramie nr 3 przeszła do historii i umożliwiła kontynuowanie strajku.
Mała Wiedźma – bo tak nazywali ją znajomi, stała się kobiecym symbolem decydującego momentu walki o demokrację. Ale okres sierpnia i jego polityczno-społeczne pokłosie to ledwie jeden z rozdziałów opowieści o Alinie Pienkowskiej. Narracja skupiona wokół Małej Wiedźmy bazuje w dużej mierze na strajku z 1980 roku. A przecież nieustępliwy charakter naszej bohaterki dawał o sobie znać znacznie wcześniej. Choćby pod koniec roku 1965, gdy jeszcze jako uczennica IX Liceum Ogólnokształcącego stwierdziła na forum klasy, że Trybuna Ludu napisała nieprawdę. Lub wtedy, gdy w połowie lat 70. stawiała czoła prozie życia, samodzielnie wychowując kilkuletniego syna – Sebastiana.
W Alinie Pienkowskiej było coś niezwykłego. Zagłębiając się w jej biografię i rozmawiając z ludźmi, którzy ją otaczali – można stwierdzić, że była ona ogromną inspiracją dla kobiet z wielu rożnych środowisk – mówi Anna Miler. Gdy zaczęłam poznawać postać Aliny Pienkowskiej miałam 28 lat, czyli tyle ona w chwili strajku. Ta drobna i niepozorna dziewczyna stała się dla mnie liderką uosabiającą wszystkie cechy odważnych i wrażliwych kobiet – dodaje Anna.
Odważna, zdeterminowana, pewna siebie i empatyczna – ulubiona bohaterka mojej rozmówczyni uosabiała cechy z których wyłania się obraz współczesnej – skutecznej liderki. W gdańskim zakładzie było więcej kobiet, które pośród azbestowego pyłu, modlitewnej mantry i dźwięków rewolucji przecierały szlaki i wyznaczały kierunki dla swoich córek oraz wnuczek.
Niewidzialna suwnica
Stoczniowa placówka służby zdrowia to tylko jedno z miejsc w których można było spotkać kobiety. W latach 70. i 80. w strukturach gdańskiej stoczni zatrudnionych było około 20% pań. Większość z nich funkcjonowała w obszarze administracji. To one jako pierwsze zmierzyły się z komputerami. I to one były przez wielu określane mianem grupy trzymającej władzę. Dlaczego?
Rzeczywiście – kobiety zatrudnione w stoczniowej administracji nie piastowały stanowisk dyrektorskich, ale to one decydowały o istotnych jak na tamte czasy sprawach – uśmiecha się Anna Miler. To były ważne kwestie – np. przydział miejsc na kolonie lub deputat węgla na zimę. Panowie, choć słynęli ze swej surowości i szorstkiego języka – w starciu z kobietami pracującymi w administracji zmieniali się w potulne baranki – dodaje.
Wśród nich były między innymi sekretarki. W opinii Anny Miler pełniły one rolę buforu – umożliwiały nieoficjalne dotarcie do kadr zarządzających. Skrócenie formalnej ścieżki pozwalało błyskawicznie rozwiązywać bieżące problemy. Większość sekretarek traktowała swoje stanowiska prestiżowo jak na owe czasy. Choć był to prestiż w pewnym sensie powierzchowny, wynikający z kompetencji i możliwości. Wynagrodzenie sekretarek stoczniowych były relatywnie niskie i oscylowało w granicach połowy dzisiejszej średniej krajowej. Podobne pensje spływały na konta pań zatrudnionych w magazynach, stołówkach, żłobkach i wspomnianej służbie zdrowia. W tej sytuacji darmowy przydział rajstop i ubrań dla dzieciaków urastał do miana nieocenionego profitu. W innych obszarach funkcjonowania tytułowego zakładu zarobki dla kobiet były o ponad połowę wyższe. Ale i praca bardziej wymagająca.
Ślusarki, spawaczki, niterki, elektryczki, uszczelniaczki, izolatorki… Przekrój fachów w których odnajdowały się stoczniowe kobiety jest wyjątkowo okazały. Decyzja o podjęciu ciężkiej pracy fizycznej była często efektem chęci rozwoju – rodzajem współczesnej ścieżki kariery, która mogła być szansą na stanowisko kierownicze i nie da się ukryć – wyższe zarobki. Panie, aby móc się rozwijać zawodowo i mieć lepszy komfort pracy – wypychały swoje buty gazetami i słomą, owijały stopy skrawkiem bawełnianej flaneli i w pocie czoła, w kłębach szkodliwych substancji wykonywały powierzone zadania. Kilku kobietom udało się dotrzeć na szczyt określonej struktury. To właśnie u nich szukamy kolejnych cech charakterystycznych dla współczesnej liderki.
Jadwiga Kuczyńska – to z kolei kobieta, która jako pierwsza przyszła mi na myśl, gdy zapytałeś o liderki w strukturach stoczniowych – podkreśla Anna Miler. Piastowała ona stanowisko kierownicze w obszarze technologii malowania i konserwowania kadłubów statków. Poza koordynowaniem i nadzorowaniem tego procesu – zarządzała również dużą grupą osób, wśród których większość stanowili mężczyźni. Była powszechnie ceniona za swój profesjonalizm oraz wiedzę. Wzbudzała ogromny respekt pośród stoczniowców nie tylko ze względu na kompetencje, ale także ze względu na fakt, że mieli oni do czynienia z twardą babką, która ma konkretne wymagania, a przy tym potrafi być ludzka – dodaje moja przewodniczka.
Anna wspomina jeszcze o jednej kobiecie sprawującej stanowisko kierownicze w obszarze niekoniecznie kojarzącym się z dziewczynami. To Zofia Mausolf – kierowniczka działu zbytu.
Zofia Mausolf była przedstawicielką pierwszego pokolenia osób z wyższym wykształceniem w zakładzie. Kiedy jej kierownik – mający niższe niż ona kompetencje – próbował jej umniejszyć poprzez przydzielenie zadań takich jak zamykanie za nim drzwi, zawalczyła o swoje. W efekcie po kilku miesiącach sama została kierowniczką. Reprezentowała stocznię podczas negocjacji z armatorami. Była przełożoną, która rozumiała trudy codziennego życia i przymykała oko, kiedy pracownice wychodziły, żeby kupić potrzebne produkty w sklepie, w którym właśnie coś rzucono – podkreśla Anna.
W kawiarni robi się gwarno. Za chwilę rozpocznie się kolejne biznesowe wydarzenie. Symboliczny gmach sprzyja stanowieniu tła dla tego typu przedsięwzięć. Poprzemysłowa sceneria Gdańska i muzealny nastrój potęguje ważkość konferencji. Zastanawiam się czy kobiety uczestniczące w tym wydarzeniu choć przez chwilę myślą o tym, że kilkadziesiąt lat temu swoje dyskusje prowadziła w tym miejscu stoczniowa Liga Kobiet. Że przedstawicielki wydziałowych Komisji Kobiet ze szczegółowością redagowały oficjalne wnioski o zwiększenie zasiłku z uwagi na chorobę dziecka. Wychodzimy. Dobrze będzie zaczerpnąć powietrza i pokrążyć po niewidzialnym miasteczku. Posnuć się po budynkach-duchach. Wyobrazić sobie to, czego już nie ma.
O! Spójrz tam! – Anna pokazuje mi konstrukcję wydostającą się z muru jednego z obiektów. To fragment suwnicy, czyli popularnego miejsca pracy kobiet. Obsługa suwnicy wymagała ogromnej precyzji i odporności psychicznej. To było bardzo odpowiedzialne zadanie. Może zabrzmi to dziwnie, ale dla mnie ta suwnica ukryta w hali to symbol kobiecości. Suwnica była ważna i niewidzialna. Jak kobiety stoczni – puentuje.
W podziemiu i w tle
Budziła się o 6:00. W jedną rękę brała kromkę wczorajszego chleba – drugą łapała dziecko, aby zanieść je do żłobka. Potem szła na ośmiogodzinną zmianę do stoczni. Prosto z zakładu udawała się na wieczorowe zajęcia w Akademii Sztuk Pięknych. Podczas powrotu do domu odbierała dziecko z przedszkola. Potem kolacja, sprzątanie i pranie. Do 3:00 w nocy robiła projekt na zaliczenie do ASP. Czasami zasypiała nad nim ze zmęczenia. Tak wyglądała jej codzienność.
Mowa o Małgorzacie Chrzan, która spisała swój zwykły dzień w ramach pamiętnika prowadzonego w latach 70. Piszemy o tym, bo takich kobiet było znacznie więcej. Pań, które starały się pogodzić ciężką pracę w Stoczni Gdańskiej z organizacją życia domowego i walką o lepsze jutro – dla swojego kraju, swoich bliskich i dla siebie. To także bohaterki. Ale nie tak głośne. Często bezimienne.
Wielu stoczniowców z którymi rozmawiałam odesłało mnie do swoich żon – mówi Anna. Podkreślali, że ich poświęcenie i ponoszone ryzyko zasługują na docenienie. Matki, żony i córki stoczniowców odegrały istotną rolę w strukturach opozycyjnych. To one kolportowały ważne materiały w wózkach – to one ukrywały opozycjonistów walczących z bezpieką – dodaje.
Kobiety tworzyły opozycyjną infrastrukturę. Wykorzystywały swoją niewidoczność. Stanowiły anonimową podporę podziemia. Ale to nie ich nazwiska widniały na ulotkach. Większość tych dzielnych kobiet pozostaje dziś bezimienna. Nasze anonimowe bohaterki w przeciwieństwie do wielu mężczyzn – nie przeniknęły na scenę polityczną. W kontekście walki z komunizmem wymienia się zaledwie kilka – może kilkanaście nazwisk kobiet. Fakt, że ich niezłomność i odwaga została przemilczana na kartach historii jest smutny. Poczucie smutku wzmaga część liderów strajku, którzy świadomie lub nie – marginalizują rolę kobiet w rewolucji zmieniającej świat.
Nasze ciche bohaterki były odpowiedzialne, dobrze zorganizowane, a przy tym troskliwe. Łączyły w sobie cechy, które dziś składają się na obraz odważnej kobiety. To właśnie one tworzyły ten obraz. Kształtowały sobą archetyp liderki – bez wcześniejszych pierwowzorów, bez krzty odniesienia. Kształtowały ten obraz w sposób nierzadko intuicyjny, budując fundament pod działania współczesnych kobiet. Zapewniając im grunt do realizacji celów i marzeń.
Po zwiedzeniu industrialnych zakamarków stanąłem u brzegu Martwej Wisły. Patrzyłem jak stoczniowe dźwigi przedzierają błękit nieba. Pomyślałem, że przeszłość nigdy nie będzie martwa. Że czas jest nieuchwytny i pomimo naszej potrzeby kontroli – płynie własnym rytmem. Wymyka się z narzuconych schematów i stwarza tło do kolejnej opowieści.
Mateusz Marciniak