Znachor. Sentymenty i profanacje

Pierwotnie miała się tu znaleźć recenzja nowego „Znachora”. Już miałem rozpisane dwa akapity, ale uznałem, że tego typu publikacja jest trochę bez sensu, bo większość osób miała wyrobioną opinię jeszcze przed pierwszym zwiastunem. Zatem będzie to trochę lub jakby recenzja, albo nie wiem… Coś tam.

Dlaczego zmieniłem koncepcję na to „coś tam”?

Bo po pierwsze – kogo interesuje, co ja myślę o jakimś filmie. Po drugie – wszyscy recenzują nowego „Znachora”, a ja nie cierpię być jak wszyscy. No i po trzecie – odnoszę wrażenie, że dyskusja przetaczająca się przez social media służy tak naprawdę za pretekst względem czegoś głębszego. Czegoś o ograniczeniach, zmianach, sentymentach.

Wstęp

Ograniczeniach, bo prawdopodobnie jak Wy, gdy po raz pierwszy usłyszałem o tytułowym remake-u – wybałuszyłem oczy i drwiąco się zaśmiałem. Historia świata pokazuje, że przecież wszelkie próby zamachiwania się na świętość najczęściej wieńczy klęska. Historia świata pokazuje, że coverowanie „Bohemian Rhapsody” to artystyczne seppuku.

Poza tym – to Netfllix, więc nie sposób rozgonić wyobrażenia, że młyn w Radoliszkach może stać się centrum dystrybucyjnym białej tabaki, Leszek Czyński będzie miał południową urodę, a warszawska klinika zaczerpnie struktury i komunikację z New Amsterdam. Już mimowolnie wizualizowałem sobie te bezkompromisowe zbliżenia na pogruchotane kości i kory mózgowe. Błyskawiczne kadry, które grają na powierzchownych emocjach odbiorcy. Tak charakterystyczne dla współczesnych produkcji – oszalałe tempa, przebodźcowania i czarno-białe narracje, które za nic mają inteligencję i wrażliwość widza.

Taki scenariusz nie wziął się znikąd. Jest skutkiem aktualnych ofert większości platform streamingowych. Z kolei moje obawy były spotęgowane tym, że mamy do czynienia z porywaniem się na dzieło, które w naszych realiach uchodzi za kultowe. Podkreślam, że w naszych realiach, ponieważ są one specyficzne. Tutaj klasyka kina znajduje się niebezpiecznie blisko szarlotki i kawy. Zestawu charakterystycznego dla leniwych niedziel. Gdy sennymi popołudniami i bez większych oczekiwań skaczemy po kanałach. A częstotliwość ich przerzucania przestaje mieć znaczenie, bo prędzej czy później, nawet na peryferiach ramówki spotkamy Rafała Wilczura.

Kochamy być zakładnikami wspomnianego sentymentu. Lubimy znachorów, których już znamy. I choćby sam Roger Ebert zmartwychwstał, aby detalicznie nam objaśnić, że wersja z 1981 roku była nasączona melodramatem do tego stopnia, że chwilami stawała się mdła. Albo, gdyby ten sam krytyk wyłożył szczegółowo, iż pod względem charakterologicznym – wszystkie postaci filmu Hoffmana są rozpisane w sposób tak oczywisty, że aż nudny…

To i tak większość z nas uważałaby, że produkcja z 1981 zachwyca. Wszak tysiąc razy tłumaczono nam, że zachwyca.

Rozwinięcie

Nie twierdzę, że „Znachor” Hoffmana był filmem słabym. Z drugiej strony – daleko mi do zachwytów. Myślę, że fenomen owej wersji dźwiga na barkach sam Jerzy Bińczycki. Sylwetka rzeźnika, głębokie spojrzenie i doskonała gra ciszą. Postać rozpisana poniekąd wbrew literackiemu pierwowzorowi odmieniła wydźwięk tej historii. Dopisanie do opowieści wspaniałego pokolenia aktorów było dodatkowym walorem, choć można się zastanowić, czy ich potencjał został w pełni wykorzystany.

Jest więc w tym wszystkim pewna pułapka. Gdy znakomite kreacje aktorskie wychodzą na pierwszy plan – potrafią skutecznie przyćmić wszelkie niedoskonałości. I choć warstwa aktorska bywa często kluczowa względem ogólnej oceny danego dzieła – to nie powinniśmy zapominać, że film składa się również z innych elementów. I to jest mój punkt wyjścia względem konsumowania nowej wersji „Znachora”. Punkt wyjścia niesentymentalny, chłodny, techniczny.

Najpierw wyłączyłem emocje – potem włączyłem film. Było to trudne, ponieważ problematyka „Znachora” bez względu na jego wersję, opiera się na stosunkowo prostym schemacie. Można go opisać jednym zdaniem – jest to historia, która ma zakręcić łezką w oku i załopotać motylim skrzydłem w brzuchu. W języku akademickim – ma przywrócić wiarę w ludzkość i wyrysować klarowną granicę pomiędzy dobrem i złem. Mamy więc do czynienia ze sporą dozą romantyzmu. W takich okolicznościach odłączenie się od emocji bywa wyzwaniem.

Twórcy nowej wersji w jakimś sensie mi to ułatwili. Główna oś fabularna pozostała niezmienna, potraktowana przez twórców z szacunkiem. Zmiany dotyczyły wątków obocznych, ale nie były one przesadnie akrobatyczne i nie zburzyły fundamentu. Wręcz przeciwnie – pozytywnie wpłynęły na dynamikę, która miała duże znaczenie w procesie odświeżania opowieści o Profesorze Wilczurze.

Autorzy filmu zdjęli również część odpowiedzialności z odtwórcy głównej roli. Motywy zostały dobrze zbalansowane, akcenty mądrze rozłożone. Z przyjemnością zaglądałem w tło złożone z kontrastów – samej Warszawy, która XX-leciu międzywojennym. była wręcz abstrakcyjną mieszanką uniwersów. Również prowincji – niejednoznacznej, bo nie idyllicznej i nie archaicznej.

Sporo kontrowersji wzbudzała tytułowa rola. To, że Pan Leszek Lichota wypada w otoczce dziewiczych krajobrazów całkiem nieźle – wiedziałem już z czasów, gdy był on Wiktorem Rebrowem na tle moich ukochanych Jaślisk, jednak w tym przypadku mierzył się z czymś innym, większym. Czy dał radę? Dał. Nie uległ pokusie wejścia w buty Bińczyckiego, wykorzystał swoją ujmującą powierzchowność i zostawił nam przestrzeń. Skorzystaliśmy z niej my – odbiorcy, ale także filmowa Marysia, która dostała więcej ognia oraz Leszek Czyński, który w kilku momentach sprytnie wysuwał się na pierwszy plan.

„Znachor” w wersji debiutującego reżysera – Michała Gazdy, został subtelnie doprawiony elementami humorystycznymi, a nawet erotycznymi, co zmniejszyło gęstość wspomnianego melodramatyzmu. Przyprawy zadziałały ożywczo.

Minusy? Odniosłem wrażenie, że niektóre linie fabularne prowadziły nas ku ślepym zaułkom. Irytująca była wymuskana, współczesna polszczyzna, którą propagowano pod strzechami. Co z muzyką? Nie wiem sam. Z jednej strony pojawiały się ciekawe motywy folkowe, a z drugiej – reszta tła pozostała zupełnie nijaka.

Dobra, bo zacząłem rzeczywiście recenzować. Wróćmy do tego, co ważne.

Zakończenie

No więc można się obrażać na netfliksowego „Znachora”. Można się żachnąć. Można pisać na fejsie, że to profanacja. Ale zanim to się wydarzy – daję pod rozwagę tak zwaną puentę.

Żyjemy w epoce kosmicznych temp. W epoce polaryzacji oraz pobieżności. W epoce pokoleniowych starć. Bijatyk w kisielu, sztucznej inteligencji, zacietrzewień, racji najmojszych i rzadkich serca porywów. W takiej scenerii prawdy uniwersalne mają ograniczoną siłę rażenia i wyjątkowo krótką żywotność. A „Znachor” bez względu na swoją wersję – przynosi nam te prawdy na dłoni.

Korzysta przy tym ze współczesnych – nośnych narzędzi. Kieruje wzrok w stronę “Płatków Śniegu”. Więc może pora przestać się oszukiwać, że w dobie popkultury wyhodowanej na odtwórstwie i szeroko pojętym remake-u, mamy dużo miejsca na tego typu niespieszne i czułe podróże filmowe? Tego miejsca jest coraz mniej i dotyczy to nie tylko kinematografii. Podróż, która jest powrotem – również bywa intrygująca. Wystarczy spojrzeć szerzej.

Mateusz Marciniak

Poprzedni artykuł

Światowy Tydzień Przedsiębiorczości 2023. Rozwijamy biznesowe pasje [ROZMOWA]

Następny artykuł

Znamy zwycięskie projekty Budżetu Obywatelskiego w Gdańsku, Sopocie i Gdyni!

powiązane artykuły
Total
0
Share